maly info
PAJĄKI I ZNIKAJĄCA LODÓWKA
Kajakowa wyprawa oldBOYS-ów ponownie się udała. Tym razem popłynęliśmy od miejsca, w którym w zeszłym roku się zatrzymaliśmy. Nie było jezior i długotrwałego, monotonnego oraz męczącego wiosłowania pod wiatr.
Były za to powalone pnie drzew, przez które trzeba było kajak przenosić, nisko zawieszone gałęzie, pod którymi przepływając należało się w kajaku położyć, wodospady, których pokonania doświadczyli tylko najodważniejsi i … wielkie pająki, na widok których żeńsko-młodsza część uczestników wydawała paszczą głośne odgłosy zachwytu.
Nasz kajakowy tabor składał się z dziewięciu kajaków, a że pogoda, którą Pałka załatwiał od 2 miesięcy nam dopisała, to na twarzach osiemnastu osób wciąż wisiał tzw. grymas zadowolenia. Tylko nieliczni na chwilę zamieniali go na wyraz rozpaczy, kiedy spotykali się oko w oko ze zdechłą rybą lub przyjmowali na siebie wiązkę wody, wypuszczoną prosto z wiosła właściciela sąsiedniego kajaka. Odpowiedzi zazwyczaj były natychmiastowe i zabawa w „co mi zrobisz, jak mnie chlapniesz” trwała w najlepsze. Poza tym, odbywały się nieformalne wyścigi w korycie rzeki Pliszki, a że wybór torów jazdy był różnorodny, to co chwilę zmieniała się klasyfikacja. Jedna tylko ekipa osiemnastolatek próbowała ekstremalnych rozwiązań, aby wyprzedzić współpłynących. Poszukując dziwnych torów, a tym samym wytyczając nowe trasy, często kończyły zatrzymaniem na mieliźnie lub pniu drzewa i traciły pozycję w czołówce. Nie zniechęcone takim obrotem sprawy, radziły sobie jakoś i szybko odrabiały straty. A gdy były już na zadawalającej je pozycji, znów omijały główny szlak i… powtórka: stop, przeprawa, pogoń.
Oczywiście, nie obyło się bez planowanych i nieplanowanych kąpieli. Śliskie drzewa nie chciały, aby po nich ktoś chodził więc kilka razy zrzuciły z siebie takich spacerowiczów. To jednak się przydawało, bo wszyscy z takiego „zrzutka” mogli skorzystać przy trudniejszym przejściu. Prym w tym wiódł Moses. To on był liderem przerzucania kajaków przez powalone drzewa i pomocną dłonią przy ekwilibrystycznym przechodzeniu innych nad zwaliskami. Dodatkowo, wyciągał kajaki z krzaków i pokonywał uskoki wodne bez marszczenia brwi. Po prostu wodny kiler. Był wszędzie. Jeśli na boisku zaprezentuje taką aktywność, to powinniśmy być spokojni o następne turnieje.
Po zejściu na suchy ląd, w oczekiwaniu na transport, zostaliśmy napadnięci przez… motyle. Piękne, brązowożółte stworzenia nie dawały spokoju i trzeba było się odganiać, jak od natrętnych much. I tu swój kunszt pokazał Grzeniu. Uspokoił wszystkich i zaczął z tymi motylami… tańczyć. Jakim sposobem je udobruchał, wie tylko On. Skutek był taki, że po kilkunastu minutach motyle się zmęczyły i odleciały do, chyba ciepłych krajów, a Grzeniu pozostał z najwytrwalszym osobnikiem i w podziękowaniu za taniec zrobił sobie z nim sesje fotograficzną. I trzeba przyznać, że bardziej cierpliwym w pozowaniu nie był Grzeniu.
Mówią, że woda wyciąga. I to jest prawda. Wszyscy na wodzie zgłodnieli bardziej lub mniej i oczekiwali na pieczone kiełbaski na ognisku. Jakież było zdziwienie Olesia i Dafiego, gdy udali się do lodówki. Do lodówki, w której przed wyprawą, złożyli swoje kiełbaski, napoje, pieczywo i warzywa. Okazało się, że lodówka zniknęła. Nie było jej w miejscu, w którym ją wcześniej zastali. Zarządzono poszukiwania lodówki, a z pomocą przyszła gospodyni pensjonatu i poinformowała zainteresowanych, że lodówka… pojechała do domu. Jak to? A no tak to! Była to lodówka turystów, którzy przywieźli ją ze sobą, by umilała im trzydniowy pobyt w Debrznicy. I w taki oto sposób Dafi, Oleś i ich najbliżsi zostali pozbawieni posiłku.
Ale żeby wozić ze sobą lodówkę?